Forum Gildia Pain Hunters, Radosne Dzieci Ciemności, Ochrona Środowiska, Eksterminacja Kanadyjczyków Strona Główna

 Chronomanta

Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi
Autor Wiadomość
Swamp
Admin



Dołączył: 23 Sty 2006
Posty: 435
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Pią 18:47, 10 Lut 2006    Temat postu: Chronomanta

Wstęp: Opowiadanie to nie jest moim dziełem, znalazłem je w internecie, ale uważam, że jest mimo to tak dobre, by się tu znalazło.

Prolog

To nie był zwykły deszcz. Nie, nie było w nim niczego nadnaturalnego, ale taki deszcz nie zdarza się często. Krople były wręcz ogromne, spadały w niewielkich ilościach i jakby leniwie, lecz ich uderzenia o powierzchnię ziemi były głośniejsze od szumu najbardziej nawet rzęsistej ulewy.

Spał. W pełnym ubraniu, na łóżku bez materaca. Właściwie odpoczywał tylko, leżąc z zamkniętymi oczami i na granicy świadomości. Deszcz padał za oknem, które niemal całkowicie wyciszało jego odgłosy.

Jakiś dźwięk. Jak krok na dywanie lub zamknięcie książki. Ale otworzył oczy. Idealnie szare oczy.

Bez najmniejszego zastanowienia, odruchowo, sięgnął po sztylet. Cienki jak papier i tak długi, że był niemal mieczem. Wstał z łóżka i z zaciśniętymi ustami skierował się do drzwi.

W jego domu był intruz. Nie wątpił w to nawet przez chwilę. Mówiło mu o tym coś więcej niż tylko słuch. Czuł go. Wyczuwał czyjąś obecność.

Ileż już razy próbowano go zgładzić.

Przeszedł przez korytarz kierując się do gabinetu. Wszedł po kilku stopniach, po czym otworzył drzwi. Cicho.

Przy jego biurku, o kilkanaście kroków dalej, stał ktoś, odwrócony tyłem do drzwi.

Widział tylko zarys intruza, który przy zapalonej świeczce patrzył na coś leżącego na blacie. Ruszył w jego kierunku, stąpając całkowicie bezdźwięcznie. Zbliżył się na odległość ramienia.

Wtedy postać odwróciła się. Był to starzec, okryty łachmanami. Siwe włosy i broda były tak brudne, że ciemnoszarej barwy.

W głębokich zmarszczkach wokół ukrytych w cieniu oczu lśniły łzy.

Ręka uzbrojona w sztylet przecięła powietrze. Zatrzymała się dopiero, gdy ostrze tkwiło głęboko w piersi starca.

W tym ciosie, błyskawicznym, silnym i precyzyjnym, wyraźnie było pewne wahanie.

Starzec zrazu nie zareagował, a potem otworzył usta i wydał okrzyk. Rozdzierający duszę ryk, nieporównywalny z żadnym innym dźwiękiem. To nie był krzyk umierających. Był to krzyk zastrzeżony dla ojców, którzy tracą swych jedynych synów. Przenikliwy wrzask, który pamięta się całe życie.

Sztylet stał się czarny. Trzymająca go ręka zadrżała.

Cofnął ją, w odruchu pełnym przerażenia, i skierował w stronę szyi intruza, nadając impet w powietrzu.

Widział, jak ostrze przecina skórę. Jak z łatwością przechodzi przez ścięgna i mięśnie. Czuł opór, gdy wnikało w tchawicę i rdzeń kręgowy. Patrzył na usta starca otwierające się w agonii. Na purpurową krew, której wszędzie było pełno.

A potem widział tylko swoją wyciągniętą rękę, kończącą zamach w pustce.

Zamrugał oczami odzyskując równowagę. Był sam w swoim gabinecie.

Dokładnie obejrzał podłogę, przypatrzył się trzymanej broni.

Nie znalazł żadnych śladów wydarzeń sprzed paru sekund. Śladów człowieka, którego z pewnością zabił. Ze zmarszczonymi brwiami zgasił świeczkę i wyszedł z gabinetu.

Rano uznał, że miał interesujący sen.

Na jednym z pergaminów leżących na jego biurku pojawiła się mała, ciemna plama, która rozmyła trochę inkaustu
chody z czarnego, matowego kamienia. Długie, zimne i kręte. Surowe ściany, nie okryte żadnym gobelinem, nieozdobione malowidłem ani wzorem. Czarne.

Schodzi w dół, stukając laską. Sękatym kijem niemal jak on wysokim. Stukanie odbija się od gładkich ścian i niesie wzdłuż schodów, przynosząc na myśl jakiś przedziwny zegar. W drugiej ręce trzyma pochodnię. Światło ognia tworzy swoistą sferę jasności wśród mroku.

Pokonuje te schody dziesiątki razy w ciągu każdego dnia. Biblioteka, pracownia i sacrum. Trzy wielkie pomieszczenia, w których spędza życie. Jego twierdza. Lata pod powierzchnią ziemi.

Gdy ją stwarzał miała być tylko miejscem badań. Takie było jej przeznaczenie.

Lecz stała się więzieniem. A może raczej ucieleśnieniem więzienia, gdyż więżą go tylko jego namiętności i pragnienia. Silniejsze od niego. A przecież nikt nie jest od niego silniejszy.

Stukanie ustaje. Stoi przed drzwiami swojej pracowni. Na powierzchni wiekowego drewna głęboko wyryte lśnią niepokojącą poświatą runy zabezpieczające.

Dotyka ich gruzłowatą dłonią i wypowiada słowo. Wibrujący dźwięk przenika powietrze. Runy tracą blask.

Otwiera drzwi, które ustępują bezdźwięcznie. Wchodzi do pracowni.

Pomieszczenie jest wielkie, ale w całości niemal wypełnione niezwykle wyglądająca machinerią i sprzętem, których przeznaczenia nie sposób się domyślić. Dziwne, mosiężne i miedziane konstrukcje, pełne rur, dźwigni i wajch, w większości dawno już pokryte śniedzią. Szklane kolby podłączone do skomplikowanych aparatur i wypełnione metalicznymi płynami, bulgoczącymi powolnie. W powietrzu unosi się drażniący nos słaby zapach, najbliższy siarce i amoniakowi, lecz w jakiś subtelny sposób wyraźnie inny.

Pod ścianami stoją ogromne regały sięgające sklepienia sali. Półki zapełnione są kryształami i kamieniami wszelkich rodzajów. Od ciosanych w proste bryły korundów niespotykanych wielkości, poprzez wielkie, postrzępione cyrkony, aż do mnogości opali, jak onyksy i jaspisy. Jest tam mnóstwo beryli ze szmaragdem na czele, sporo turkusów, niemało lazurytów i nefrytów. Najliczniejsze jednak są kwarce. Od bezbarwnych, poprzez żółte, różowe, mleczne i dymne. I oczywiście fioletowe – ametysty. Minerały wydają się lekko świecić i niespokojnie mienić, co może sugerować jakieś dziwne, nienaturalne właściwości.

Są tam też zegary. Całe mnóstwo zegarów. Najzwyklejsze mechaniczne, mącące ciszę uporczywym tykaniem. Zegary wodne najdziwniejszych konstrukcji, szumiące swoją specyficzną melodię. Wymyślne klepsydry przesypujące, poza piaskiem, sproszkowane kości, złoty pył, a nawet ciężki, szarosiny dym. Oraz te najlepsze – zegary magiczne. Buczące cicho i zdające się żyć swoim własnym życiem.

Każdy z czasomierzy jest inny. Nie tylko pod względem budowy, lecz także sposobu, w jaki dzieli czas. Niektóre posiadają zaledwie kilka symboli na tarczach i podziałkach, na innych liczba ta idzie w setki, a jeszcze inne są zupełnie ich pozbawione. Czemu to służy – tylko On wie.

Światło pochodni tworzy budzący grozę teatr, malując na ścianach i podłodze obrazy z cieni, poruszające się w miarę jak idzie.

Zatrzymuje się przy jedynej rzeczy, która w sali pełnej dziwnych sprzętów nosi znamiona normalności. Prostym stole zbitym z desek i równie prostym przystawionym doń krześle. Na blacie wala się w nieładzie kilka tuzinów zwojów pergaminu, mocno już pożółkłych od starości, lecz co do jednego czystych i niezapisanych.

Siada na krześle. Wcześniej puszcza pochodnię, która pozostaje w tym samym miejscu, zawieszona w powietrzu. Po chwili zniża się nieco i jakby wzmacnia swój płomień, tak, że każdy sęk i pęknięcie w wiekowym drewnie stanowiącym powierzchnię stołu są dokładnie widoczne.

Bierze do ręki pierwszy z brzegu zwój i rozwija. Zastanawia się chwilę, po czym kieruje na niego wzrok, lekko mrużąc oczy. Idealnie szare oczy.

Na powierzchni pergaminu zaczynają pojawiać się, wypisane czarnym inkaustem, słowa i zdania.
Dzień 343 roku 61
Dziennika dzień pierwszy

Jestem zmęczony.

Pamiętam czasy, gdy pełen wściekłej determinacji rozpocząłem pracę nad mym wielkim dziełem. Pamiętam doskonale chwilę, gdy zawarłem za sobą ołowiane odrzwia, jedyną drogę do świata, i gdy zszedłem w głąb stworzonej przeze mnie ciemnej samotni. Do dziś jej nie opuściłem, do dziś wrota pozostają nieotwarte.

Cień dawnego zapału nadal tli się we mnie, niczym samotny węgielek wśród zimnego już popiołu. Ale tli się nieśmiało, migotliwie. Otoczony zmęczeniem, powoli przez zmęczenie dominowany. W końcu zgaśnie. Pozostanę pustą, wypaloną skorupą dawnych ambicji.

Póki jednak tak się nie stanie nie porzucę swojej pracy. Nie teraz, kiedy w końcu, po tylu latach egzystencji niczym cień i wyrzeczenia się wszystkiego, co kiedyś było mym udziałem, zbliżam się do końca. I kto wie, czy nie okaże się, że warto było poświęcić wszystko. Że cena nie była zbyt wysoka. Być może z popiołów wstanie feniks.

Na razie jednak jestem zmęczony, a do przodu pcha mnie jedynie nieprzemożone uczucie, że gdybym teraz zrezygnował, całe moje życie okazałoby się marną komedią o żałosnym zakończeniu.

Zaczynam spisywać ten dziennik, gdyż czuję taką potrzebę. Być może za kilka stuleci ktoś otworzy ołowiane drzwi do mojej fortecy i wejdzie w głąb czarnej czeluści, która otworzy się przed nim. Być może na jej dnie odnajdzie te zapiski, a przy nich kości.

Być może też uda mi się dokonać tego, o czym marzyłem ponad pół wieku temu, a wtedy sam za kilka lat przeczytam to, co teraz spisuję i śmiać się będę ze zmęczenia i wątpliwości, które obecnie wespół targają się na mnie, i którym na razie daję odpór, choć już coraz słabiej. Nie wiem. W każdym razie spisuję to, co za spisania uznaję godne. Mam też zamiar zdać relację z wydarzeń najbliższych dni, które to mają stać się rozliczeniem całego mojego życia.

Wpierw jednak napisać muszę trochę o sobie, abyś wiedział, kimkolwiek jesteś, o ile jesteś, czyje myśli przychodzi ci czytać.

Nie dbam o imię, którego nie używałem już od tak dawna, że stało się dla mnie obce. Imię nie mówi nic o człowieku. Mówią o nim jego czyny, myśli i zamiary. Sam więc nazwij mnie po lekturze tego dziennika, jeśli uznasz to za stosowne.

Historia moja niewarta jest wzmianki, zresztą większość jej dokonała się tu, w mojej samotni. Wiedzieć musisz tylko, że jestem tym, który potrafi wolą zmieniać rzeczywistość. Kiedyś określałem się mianem maga, lecz dawno już stałem się kimś od magów większym. Jestem Adeptem Magii. Uczniem Magii, który przerósł mistrza. Jestem Panem Magii, gdyż jest ona na każde skinienie mej woli. Niekwestionowanym jej Władcą. Bez wątpienia rzec mogę, iż jestem jednym z najpotężniejszych ludzi, jacy kiedykolwiek stąpali po tym i po innych światach.

I cóż z tego? Co mi po tym, skoro tkwię tutaj niczym wygłodzony pies, który od półwiecza skamle o miskę wypełnioną po brzegi? Cóż z tego, skoro władzę i destrukcję mam za nic? Cóż z tego, jeśli jestem już niemal całkowicie wyprany z namiętności?

Jako człowiek młody i głupi, zaślepiony własną mocą, powziąłem decyzję, której skutkiem jest mój obecny stan, a także ten dziennik. Odrazą napawała mnie wówczas myśl, iż ja mógłbym skończyć tak jak inni wielcy magowie tego świata. Na dworze władcy jakiegoś państwa, albo też zaszyty w wieży w dzikiej puszczy, karmiący się legendami o sobie samym. Nie, moja ambicja sięgała znacznie dalej.

Głęboko pod ziemią stworzyłem miejsce, twierdzę złożoną z trzech sal. Sześćdziesiąt jeden lat i trzysta czterdzieści trzy dni temu zamknąłem się w niej, odgradzając od świata pokrywą z ołowiu.

Spędziłem tutaj większość swego życia. Przez większą jego część jedynymi mymi towarzyszami były prastare grimuary, magiczne przyrządy i demony ewokowane w rytuałach. Nie pamiętam już jak wygląda słońce ani drugi człowiek. Zapłakałbym nad sobą, gdybym był w stanie. Jakże gorzki byłby to płacz.

Wszystko po to, aby zyskać rzecz tak prozaiczną jak potęga. Potęga co prawda, o jakiej nikt nie śmie nawet marzyć. Potęga, która dla mnie nawet stanowi ogromne wyzwanie, lecz co z tego? Jakimże byłem głupcem!

Lecz wycofać się już niepodobna. Zbyt wiele postawiłem na szali, by teraz odejść bez jej zawartości. Doprowadzę więc do końca to, co rozpocząłem w swej ślepocie. Być może Bogowie, w których od dawna już nie wierzę, wynagrodzą mnie za moją wytrwałość. Być może ukarzą za pychę mojej młodości.
Ametyst wielkości pięści, o obłym kształcie i łagodnych krawędziach. Świeci słabo. Właściwie to tylko jakiś mały punkt w jego wnętrzu emanuje bladą poświatą, która przebija się przez półprzezroczysty kwarc.

Obok niego, też na zimnej, czarnej podłodze, leżą cztery inne, nad wyraz podobne. Pięć kamieni ułożonych w równych odstępach tworzy okrąg.

W jego środku stoi mały czasomierz. Z całą pewnością magiczny – w miejsce wskazówek ma biały, niewymiarowy punkt, który z jednostajną szybkością krąży po okręgu pozbawionej symboli tarczy.

W powietrzu słychać gwizd. Delikatny pisk niewiadomego źródła. Bardzo cichy, wręcz na granicy słyszalności.

On stoi kilka kroków dalej. Ze wszech stron otacza go jego tajemnicza machineria, niczym niemi świadkowie beznamiętnie przypatrujący się wydarzeniom. Patrzy na ametysty. Stanowczo, wręcz natarczywie. Spojrzeniem wyrażającym wolę.

Kamienie rozżarzają się. Punkty w ich wnętrzach świecą jak gwiazdy, demonicznie fioletowym światłem. Machineria wokół nabiera groźnego wyglądu w tym upiornym blasku.

Biała plamka okrążająca tarczę czasomierza zaczyna drgać.

Pomiędzy ametystami, w powietrzu przetykanym ich nienaturalnym światłem, zaczyna krystalizować się granica pomiędzy dwiema przestrzeniami, podobna do szklanej bańki nadmuchanej przez hutnika do granic wytrzymałości, i równie trudna do zauważenia.

Obserwuje to, ze straszną, przerażającą wręcz determinacją.

Plamka na tarczy czasomierza przyśpiesza. Wpierw niezauważalnie, lecz po chwili krąży już znacznie szybciej.

Granica sfery, w której znajdują się czasomierz i ametysty staje się wyraźniejsza. Przypomina teraz powierzchnię wody. Widać w niej odbity półprzeźroczyście, zniekształcony obraz pracowni i jego samego.

Punkt na tarczy nadal przyśpiesza. W końcu staje się białym okręgiem.

Patrzy na to wzrokiem, w którym wyczytać można fascynację, lecz jednocześnie pełną namaszczenia obawę.

Z trudem odrywa spojrzenie i zamyka oczy. Odwraca głowę w innym kierunku.

Czasomierz znowu pracuje normalnie, ametysty są zwykłymi minerałami. Wydaje się, iż nigdy nie działo się tu nic niezwykłego.
Dzień 344 roku 61
Dziennika dzień drugi

Wszystko jak dotąd idzie po mej myśli. Wiem już, że istnieje szansa na ziszczenie się mojego zamiaru, nie chcę mimo to zbyt dużo o tym myśleć. Ludzka podświadomość to twór złośliwy, a w swej złośliwości nadzwyczaj cyniczny.

Czas już jednak wyłożyć, czym się zajmuję i co w młodości na tyle przykuło mą uwagę, że życie pełne zaszczytów, potęgi i przyjemności, zamieniłem na marny cień egzystencji w tym zimnym lochu.

Od sześćdziesięciu jeden lat, sam, daleko od świata i jego prozaiczności, prowadzę badania nad czasem i zgłębiam tajniki chronomancji.

Czas. Nie pragnąłem władzy nad życiem i śmiercią, nie chciałem zostać panem świata. Ambicją moją było okiełznanie czasu. Zyskanie władzy nad biegiem wydarzeń, możność swobodnego pływania w ich rzece i ignorowania przy tym nurtu, który wszystko ze sobą niesie.

Wszyscy wielcy głupcy tytułujący się panami świata, wszyscy ci błaźni mający złudne poczucie, że wiedzą, o czym mówią, jak jeden mąż twierdzili, iż jedyną rzeczą, która nie może być kształtowana podług woli, i która tym samym nie podlega władzy magii, jest czas właśnie. Niezmiennie upływający, początek jego i koniec wyznaczać mają narodziny i kres uniwersum.

Ale ja nigdy nie miałem szacunku dla autorytetów.

Niemal cały okres, jaki tu spędziłem, poświęciłem na zgłębianie natury czasu. Ileż modeli uniwersum stworzyłem, ileż demonów musiałem zmusić do przekazania mi swej wiedzy, ileż energii przepłynęło mi przez dłonie, po to tylko, bym poznał odpowiedz na pytania pozornie tak oczywiste. Czym jest czas? Dlaczego upływa? Dlaczego tylko z przeszłości w przyszłość? Nikt, żadne dziecko nawet, nie poświęci tym pytaniom choćby chwili. Ja poświęciłem im kilkadziesiąt lat.

I poznałem swoje odpowiedzi, a przynajmniej wszystko na to wskazuje. Poznałem je, aczkolwiek dziennik nie jest miejscem na prowadzenie o nich wynurzeń. W każdym razie posiadam już wiedzę, a ta wraz z mocą, którą miałem wcześniej, i którą rozwinąłem jeszcze znacznie podczas mych poszukiwań, stanowi podstawę magii.

Jesteś zawiedziony? Spodziewałeś się próby zostania bogiem, czy czegoś równie bezsensownego?

Bogowie, nawet gdyby istnieli, także ograniczeni byliby czasem. Czyż mogliby cofnąć zdarzenie, które już się dokonało? Czyż mogliby sprawić, aby rzecz stworzona nigdy nie istniała? Nie, i tu tkwi ich niewszechmocność.

Ja, jeśli uda mi się osiągnąć mój cel, nie będę spętany niczym. Będę ponad bogami.

Ach, samo myślenie o tym sprawia, że serce zaczyna szybciej bić, a w żyłach czuję znajome podniecenie i zawziętość, choć to jedynie marne resztki dawnych odczuć. Jeśli dopnę swego, życie moje nie okaże się bezsensowne. Osiągnę przy tym potęgę, o której nikt nie śmie marzyć, bo są to marzenia szaleńca.

Czegóż nie będę mógł uczynić? Otworem staną przede mną tajemnice, które tysiąclecia temu umarły wraz z ostatnimi ich powiernikami. Będę mógł zgłębić moce, które jeszcze nie istnieją, potęgi, które dopiero przyjdą. Nie będzie dla mnie barier ni ograniczeń, nikt i nic nie będzie mogło stanąć na mej drodze.

Okaże się, że nie popełniłem błędu. Być może poświęciłem za dużo, lecz osiągniecie celu sprawi przynajmniej, że ofiara ta, największa jaką złożono kiedykolwiek, nie będzie daremna.

Dość już o tym. Wykrzesałem w sobie na powrót iskrę zapału, lecz nie chcę rozniecać ognia, gdyż zaboli, jeśli będę musiał ugasić go ponownie. Nie mogę zapominać, że może okazać się, iż ci, których mienię głupcami, i którymi pogardzam, mieli rację. Jakąż męką są wątpliwości.

Jutro odprawię rytuał chronomantyczny. Sprawdzę ostatecznie i przekonam się, czy zdobyta wiedza w połączeniu z moją mocą i ponad półwieczem spędzonym na badaniach zaowocują ziszczeniem najbardziej bluźnierczego pragnienia, jakie widział świat.
Sala jest tak samo wielka jak pracownia, lecz w przeciwieństwie do niej niemal pusta.

Ścianę i podłogi z czarnego kamienia gęsto pokrywają runy, okultystyczne rysunki i napisy w dziwnych językach.

Są tam gnostyczne i kabalistyczne symbole. Znaki astrologiczne i planetarne dawnych kultów. Niezrozumiałe, lecz z pewnością niosące istotną treść inskrypcje przeplatające się z symbolami żywiołów i wszelkimi możliwymi krzyżami. Znakami zapomnianych już bogów i takich, których on sam powołał do istnienia.

Najwięcej jest pentagramów. Zamkniętych, wpisanych w okrąg, lecz także otwartych. W niektórych, tych odwróconych, znajduje się głowa kozła, budząca przerażenie swym demonicznym wyglądem. W innych człowiek, a inne jeszcze wypełniają liczby i kształtne, z samego wyglądu magiczne litery.

Znaków są tysiące. Niektóre ledwie widoczne, inne wyróżniają się gruba, połyskliwą linią.

On stoi dokładnie na środku sali. W centrum największego pentagramu, wypełnionego jedynie czernią kamieni podłogi.

Zamknięte oczy i brak niemalże oddychania wskazują na najwyższe skupienie.

Powietrze pełne jest czegoś niepodlegającego opisowi. Rzeczy, z powodu której ludzie trzymają się z daleka od ruin pogańskich świątyń i pradawnych miejsc kultu. Rzeczy, przez którą ryją ochronne symbole na drzwiach domów i przed którą przestrzegają dzieci. Której panicznie się boją.

Powietrze pełne magii.

Otwiera oczy. Idealnie szare oczy, w których jest teraz jakaś niepowstrzymana determinacja, iskra wielkiej potęgi.

Można odnieść wrażenie, że symbole na ścianach i podłodze migoczą, jakby odbijały światło nieistniejącego ognia.

Obraca się twarzą na wschód. Wyciąga przed siebie prawą rękę, i wykreśla w powietrzu pentagram, zwrócony szczytem do góry.

– Yod-He-Vau-He! – każda z sylab wypowiedziana niesamowitym, wibrującym głosem składa się na słowo, które niemalże zaistniało w przestrzeni sali. Powietrze wpada w rezonans, charakterystyczny dla wielkich aktów magii.

Przed nim, niczym narysowany mgłą, unosi się zarys pięcioramiennej gwiazdy.

Obraca się na południe. Wykreśla kolejny pentagram, dłonią otoczoną niemal niedostrzegalną, opalizującą poświatą.

– Adonai! – każdą głoskę akcentuje tak dokładnie, jakby była oddzielnym zdaniem, niosącym ważną treść. Złożone razem zawierają przesłanie niezrozumiałe dla nikogo poza nim.

- Eheieh! – krzyczy obróciwszy się na zachód i wykreśliwszy kolejny pentagram. Słowo odbija się od ścian potęgując jeszcze nasycenie magii w powietrzu. Niewielu ludzi mogłoby przeżyć teraz w tym pomieszczeniu.

Zwraca się twarzą ku północy i wykreśla ostatni pentagram.

– Agla – szepcze. W jego głosie słychać pełną szacunku i namaszczenia obawę.

Szept ten potężniejszy jest w swym brzmieniu od najgłośniejszego krzyku. Cztery pentagramy narysowane w powietrzu bladą smugą płoną teraz ogniem o barwie głębokiego fioletu. Znaki w całym pomieszczeniu świecą, odbijając światło, które nie ma źródła. Słychać bardzo ciche, lecz przenikające do głębi umysłu buczenie magicznej energii, wyzwolonej, lecz jeszcze nie ukierunkowanej.

Ponownie zamyka oczy i wznosi ręce w górę. Zaczyna krzyczeć.

Słowa, których nie można zapisać żadnym językiem. Słowa, których sylaby budzą dreszcz i napawają panicznym lękiem. Słowa, z których każde mogłoby zabić lub przyprawić o szaleństwo.

Krzyczy do kamieni. Krzyczy do powietrza. Krzyczy do Magii.

Otoczony czterema gorejącymi gwiazdami, w sali pełnej mistycznych symboli, głęboko pod ziemią, wznosi modlitwę, która brzmi jak rozkaz.

Buczenie zaczyna cichnąć, zmienia się. Słychać dźwięk, jak świst wiatru w kominie.

W powietrzu przed nim formuje się kształt. Jak obłok pary. Powoli ciemnieje, staje się coraz gęstszy.

Wciąż krzyczy.

Wszystkie dźwięki ustają. Pentagramy niemal przestają płonąć, pozostając delikatnymi zarysami fioletowych języków ognia. Symbole przyciemniały.

Otwiera oczy.

Przed sobą widzi orła. Wielkiego, wspaniałego ptaka o czarnych jak heban i lśniących jak rtęć piórach.

Wypowiada słowo. Orzeł nieruchomieje i unosi się nad podłogę, lecz nie przy pomocy skrzydeł. Ptak wydaje się być w transie, w jego obojętnych oczach odbija się zniekształcony obraz ścian pokrytych symbolami.

Pentagramy rozbłyskają fioletowym ogniem, a po chwili przygasają nieco, by trwać w tym równym blasku do końca rytuału, który dopiero się rozpoczyna.
Dzień 345 roku 61
Dziennika dzień trzeci

Boję się wyartykułować tę myśl. Boję się, że gdy w końcu zdam sobie z niej sprawę, wszystko pryśnie niczym sen, a ja dalej będę żałosnym starcem próbującym osiągnąć niemożliwe.

To nieopisane uczucie. Jakbym obudził się z długiego i ciemnego koszmaru, i od razu wyszedł na pełne słońce. Euforia jest złym słowem, nie oddaje bowiem nawet połowy tego, co czuję.

Bogowie! Udało mi się! Słyszycie? Dokonałem tego, co wszyscy uznali za niemożliwe! Teraz jesteście równie mali jak wszyscy ludzie, którzy w swej głupocie uznają własne sprawy za ważne i znaczące. Jesteście mi niczym, bogowie!

Płaczę. Płaczę, gdy piszę te słowa, po raz pierwszy od nie pamiętam już jak dawna. To coś więcej niż powrót z martwych. Śmiertelnie chorzy, którzy cudownie ozdrowieli odczuwają jedynie ułamek tego co ja. Im tylko odroczono wyrok, umrą prędzej czy później.


Ja zaś zyskałem coś więcej. Sens. Sześćdziesiąt lat, ponad połowa mojego życia, wszystkie wyrzeczenia i cierpienia, zyskały teraz sens.

Dość już jednak pustych słów. Pomimo iż mój obecny stan podniecenia nie sprzyja pisaniu, zamierzam opisać pokrótce, co też uczyniłem, że wreszcie mam to, co jeszcze wczoraj było rzeczą nieosiągalną. Pewność.

Stwierdziłem, że dziennik nie jest miejscem na wynurzenia o naturze czasu i chronomancji, muszę jednakże przekazać Ci część prawideł, jakie nimi rządzą i do których doszedłem po latach badań, inaczej bowiem niewiele pojmiesz z mej relacji.

Chociaż, zważywszy na ostatnie wydarzenia, pewnie nigdy nie będziesz istniał. Nikt nie przeczyta mego dziennika. Przywiązałem się jednak do niego i zamierzam prowadzić jakiś czas jeszcze. Może zmieni się on w mą księgę chwały?

Oto więc kilka zasad, nienaruszalnych reguł, jakich muszę przestrzegać czyniąc chronomancję.

Rzecz najważniejsza tyczy się równowagi. Każdy akt chronomantyczny, każde przesunięcie w czasie, narusza równowagę uniwersum, jest bowiem wynaturzeniem, rzeczą jaka nie powinna mieć miejsca. Ilość wszystkiego we wszechświecie jest niezmienna, a przenosząc cokolwiek do innego czasu niezmienność tę naruszam, co powinno być niemożliwością. Jedynie ogromna siła woli, jedynie naprawdę ogromna magia, mogą nagiąć prawa wszechświata i utrzymać je w tym nienaturalnym stanie przez jakiś czas.

Przez jakiś czas, lecz nie przez wieczność. Nawet, jeśli ktoś włada magią zdolną do dokonania aktu chronomantycznego i nagięcia praw uniwersum, nie może nagięć tych uczynić trwałymi. Wszechświat dąży do równowagi, i niezależnie od wysiłku woli prędzej czy później wróci do pierwotnego stanu, a przeniesiona rzecz z powrotem znajdzie się w czasie z którego przybyła, znikając bez najmniejszego śladu. Mogę więc podróżować w czasie wedle uznania, zawsze jednak muszę powrócić do chwili, z której wyruszyłem. Dodatkowo wymaga to bezustannie udziału woli i ciężkiego jej wysiłku. Jeden rytuał chronomantyczny i przebywanie choćby przez moment w innym czasie pochłania więcej energii niźli stuletnie życie. Wątpię, czy znalazłby się poza mną ktokolwiek jeszcze, kto mógłby tego dokonać.

W tych kilku zdaniach mieści się esencja tego, co dokonałem, co odkryłem przez większość swego życia. Ależ tego niewiele. Jest oczywiście jeszcze mnóstwo pomniejszych zasad i reguł, jakimi się chronomancja rządzi, poznanie ich jednak nie jest konieczne do pojęcia samej jej istoty, tego jak działa w najogólniejszych zarysach. A skoro już przekazałem najistotniejsze z prawideł zabieram się za relację ostatnich wydarzeń.

Rytuał chronomantyczny rozpocząłem niemal pięć godzin temu, a zakończyłem przed paroma minutami. Właściwie jestem wykończony, lecz podniecenie dodaje mi sił i ujmuje lat.

Najpierw stworzyłem istotę, na której sprawdzić miałem działanie chronomancji. Istotą tą był orzeł, gdyż najlepiej mógł spełnić zadania, które przed nim zamierzałem postawić. Już samo to, akt kreacji, dla wielu magów i maluczkich stanowi dowód boskiej mocy, lecz to zaledwie niezmiernie drobna część tego, co uczyniłem następnie.

Odprawiłem właściwy rytuał chronomantyczny, postępując wedle tradycji, przykazów z ksiąg, własnego doświadczenia, nabytej wiedzy o naturze czasu, oraz podpowiedzi intuicji.

Chaocka doktryna, której jestem wierny, uczy, iż narzędziem magii nie są rytuały, zaklęcia czy gesty, lecz wiara i wola. Mógłbym wykonać kilka podskoków mamrocząc pod nosem, i jeśli wierzyłbym wystarczająco mocno, byłby to rytuał równie skuteczny jak każdy inny. Lecz nikt chyba nie potrafi wierzyć tak wielce. Ponadto do wiary potrzebna jest wiedza o naturze przedmiotu czynionej magii. Oto prawdziwa przyczyna, dla której tyle czasu musiałem poświęcić na badania.

Starczy już tych teorii, bo nie spisuję grimuaru, lecz dziennik.

Wyzwolony w trakcie rytuału potencjał magiczny skierowałem na orła. Robiąc użytek ze swej wiedzy zapragnąłem, by przeniósł się do pewnego konkretnego dnia i w pewne konkretne miejsce w przeszłości. W tym dniu i w tym właśnie miejscu, przy skrzyżowaniu dwóch ogromnych rzek, odbyła się bitwa, w której krew przelały trzy armie, i która zadecydowała o przyszłości kolejnych stuleci. Ja także brałem w niej udział, lecz to jest bez znaczenia.

Orzeł rzeczywiście zniknął. Dzięki mej woli pozostał przez kilka minut w czasie i miejscu, do których trafił, po czym powrócił.

Siłą wyciągnąłem z jego małego umysłu obrazy tego, co widział, zabijając go tym samym.

Ponownie ujrzałem bitwę, po której nic już nie było takie jak przedtem. Widziałem z góry kotłujące się wojska. Czułem wszechobecny zapach krwi demonów. Słyszałem szczęk oręża i rozkazy wykrzykiwane przez dowódców.

Zobaczyłem siebie. Czarną sylwetkę z wyciągniętymi rękami. Krzyczałem w niebo.

Trudno o lepszy dowód. Orzeł był tam. Wtedy. Widział bitwę, która rozegrała się ponad siedemdziesiąt lat temu.

Potęgę, jaka otwiera się teraz przede mną ledwo ogarniam umysłem. Lecz teraz dopiero w pełni uświadamiam sobie, że właściwie nie zależy mi na niej. Dawno już przestałem prowadzić swe badania dla korzyści, jakie mógłbym z nich czerpać. Dzień dzisiejszy dowiódł mi, że nie poświęciłem życia na próżno. Od dłuższego czasu tego tylko pragnąłem. Mogę zrobić użytek z mocy, którą zyskałem, lecz po co? Aby zmienić losy świata? Świat nic mnie nie obchodzi. Aby poznać odpowiedzi na od wieków frapujące ludzkość pytania? Tak, to z pewnością dobry powód. Najpewniej tak uczynię, lecz nie jest to mym celem. Cel mój dopełnił się dzisiaj, a tym samym nie mam już powodu, by żyć dalej. Za kilka lat i tak umrę zresztą, swoją egzystencję przedłużałem bowiem nazbyt już długo, plując w twarz prawom natury. Ale w końcu umrzeć mogę. I dziś umarłbym szczęśliwy.

Nie zależy mi, aby moje dziedzictwo przetrwało. Nic mnie nie obchodzą losy świata, teraz ani wtedy, gdy ja już nie będę istniał. Niech ludzie dalej bawią się w państwa i wojny, niech dalej uważają swoje sprawy za wielkie i ważne.

Mam jeszcze jedną tylko powinność do spełnienia. Już ponad dekadę temu zadecydowałem, do czego użyję potęgi, którą zyskam, jeśli kiedykolwiek uda mi się tego dokonać. O tym jednak już nie dziś. Znużenie daje mi się we znaki, ledwie skupiam wzrok na pergaminie. Muszę odpocząć.
Sęp będzie leciał, leniwie wiosłując skrzydłami w gorącym powietrzu. Dwie ogromne ściany kanionu, czerwone jak wyschnięta glina, powoli przesuwać się będą w jego polu widzenia. Daleko w dole mały cień będzie biegł przez spaloną ziemię i karłowate krzaki.

Pojawi się.

Nie będzie huku ani błysku. Nic nie zamigocze, krajobraz nie wygnie się. Nic się nie stanie.

Po prostu się pojawi.

Spojrzy prosto w słońce, nie mrużąc oczu. Będzie stał tak przez chwilę z zastygłym wyrazem twarzy, przedstawiającym nic. Potem rozejrzy się wokół siebie.

Pochyli się i dotknie ziemi. Weźmie w dłoń trochę gorącego piasku. Zamknie oczy i rozetrze go między palcami.

Uśmiechnie się jedną stroną ust.

Zniknie.
Dzień 346 roku 61
Dziennika dzień czwarty

Dziś po raz drugi odprawiłem rytuał chronomantyczny.

Udałem się w daleką przyszłość do miejsca, które kiedyś zwałem domem. Mogłem wybrać się dokądkolwiek, nie przyświecał mi bowiem żaden cel do spełnienia, a jedynie ciekawość doznań.

Ujrzałem krajobraz niemający nic wspólnego z obrazami z mej pamięci, lecz to przecież nic dziwnego. W ciągu tysiącleci rzeka wyżłobiła głęboki kanion, a żyzna wyżyna stała się pustynią.

Niewysłowioną przyjemnością było ujrzeć słońce, poczuć gorący wiatr i dotknąć piasku. Przekonałem się, że największych rozkoszy doznają jedynie ci, którzy przeżywali najgorsze cierpienia.

Samo doznanie przesunięcia w czasie właściwie wcale nie istnieje. Po prostu nagle otoczenie się zmieniło, a ja nie odczułem przy tym niczego wyjątkowego.

Teraz mogę już zabrać się za realizację mojej ostatniej powinności. Co zrobię potem? Nie wiem. Najpewniej wykorzystam tę parę lat i daną mi moc, aby zdobyć odpowiedzi na kilka pytań, które nurtowały mnie i ludzkość od zawsze. Może dam się poznać ludziom jako ten, który stworzył chronomancję, i zyskam tym samym chwałę i uwielbienie maluczkich. To próżne pragnienie, lecz czemuż nie miałbym być próżnym?

Na pewno dalej będę spisywał dziennik. Opowiem o moich podróżach i doświadczeniach. Być może wyjawię też swoją historię, spiszę coś na kształt biografii. Niewykluczone, choć nudna to będzie lektura.

Zanim jednak nastąpi to wszystko uczynić muszę rzecz bardzo istotną.

Wiedz, że nie żałuję. Teraz, w tej chwili, nie żałuję sześćdziesięciu lat poświęconych badaniom. Ale żałowałem przez dziesiątki tysięcy dni. Goryczy było we mnie więcej niż krwi. Czy wyobrażasz sobie jak strasznego wyrzeczenia się podjąłem? Jakie męki cierpiałem? Nie, nie masz najmniejszego pojęcia, i nigdy nie będziesz miał. Po stokroć bardziej wolałbym być torturowany i umrzeć w męczarniach, niż znowu musieć przeżywać to, co przeżywałem przez ostatnie dziesięciolecia.

Żadna potęga nie jest tego warta. Żadna.

Teraz nie żałuję. Lecz jeśli mógłbym wybrać raz jeszcze, jeśli mógłbym cofnąć czas, nigdy nie rozpoczynałbym badań.

Ale ja mogę cofnąć czas!

Udam się więc w przeszłość, w lata swej młodości. Przestrzegę samego siebie przed tą decyzją, której jestem ofiarą. A potem wrócę i dokończę swój żywot. Moja historia już się dokonała, nie można jej odwrócić. Lecz przyszłość tamtego mnie, pełnego ambicji i jakże głupiego, jest jeszcze niezapisana. On nie musi iść w moje ślady. I nie dopuszczę, by poszedł.

Jutro odprawię kolejny rytuał. Później zdam relację ze swej podróży.

A później się zobaczy.
Znalazł się w dużym pomieszczeniu. Pomimo ciemności i ogromu lat poznał je natychmiast. Ogarnęło go wzruszenie tak silne, że ledwo utrzymał się na nogach. Nie sądził, że jest zdolny do takich uczuć.

Rozejrzał się wokół, a każdy szczegół pokoju budził w nim wspomnienia. Dotknął ściany, rozkoszując się szorstkością gobelinu. Głęboko wciągnął powietrze, pachnące kurzem, drewnem i woskiem. Podszedł do stojącego pod ścianą biurka. Dotknięciem palców zapalił świeczkę.

Spojrzał na zawartość blatu. Jakieś pergaminy, tabliczki. Nieważne.

Łza, prawdziwa łza ściekła mu po pooranym starczymi bruzdami policzku i spadła na jeden ze zwojów.

Przebłysk wspomnienia, krótka myśl. Przypomniał sobie coś. Coś z bardzo odległej przeszłości. Wspomnienie sprzed dziesiątków lat, które teraz wydostało się na powierzchnię spod pokładów kurzu i pyłu.

Gdy pojął znaczenie tej przerażającej myśli, gdy doznał olśnienia i wszystko zrozumiał, ogarnął go smutek. Nie strach, nie rozpacz, nie wściekłość. Smutek. Głęboki żal i przygnębienie.

– Nie... - wyszeptał tylko, tak cicho, że nie usłyszał sam siebie.

Odwrócił się, wiedząc co zobaczy.

Przez oczy pełne łez, idealnie szare oczy, ujrzał tylko ciemny kształt i błysk.

Sztyletu.
Epilog

– Spójrzcie!!!

Grupka ludzi podbiegła do człowieka, który krzyczał. Nachylony za szczątkami dawno już spróchniałego stołu oświetlał latarką kawałek podłogi pokryty grubym kurzem. Ręka zaopatrzona w pędzelek poruszała się przy ziemi.

Spojrzeli mu przez ramię. Zobaczyli skulony szkielet. Kości były tak stare, że ciemnoszarej barwy.

Trochę dalej od szkieletu leżała czaszka.

Wokół walało się w nieładzie kilka tuzinów zwojów pergaminu, mocno już pożółkłych od starości. Kilka z nich było zapisanych.
Autor:Sandro


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Swamp
Admin



Dołączył: 23 Sty 2006
Posty: 435
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Pią 18:58, 10 Lut 2006    Temat postu:

Jak na moje zdanie jest to świetne opowiadanie!! Razz

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cezar
G.O.D.



Dołączył: 04 Lut 2006
Posty: 529
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Sob 23:10, 11 Lut 2006    Temat postu:

Jasne trochę pokręcone ale ma w sobie coś... Ma w sobie głębię ale i prostotę która jest wspaniał i czyni je tak dobrym. Ale powiem jedno. To opowiadanie jest CHORE!!!!! Ito mi się właśnie w nim tak podoba Very Happy

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Swamp
Admin



Dołączył: 23 Sty 2006
Posty: 435
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Wto 21:44, 14 Lut 2006    Temat postu:

Nie rozumiem... Czemu jest chore??

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cezar
G.O.D.



Dołączył: 04 Lut 2006
Posty: 529
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Wto 22:44, 14 Lut 2006    Temat postu:

No bo pomyśl o samej koncepcji... tzn. gość kogoś zabija w jakis dziwny i niezrozumiały dla siebie sposób. Następnie postanawia wszystko olać i resztę życia poświęca na wynalezienie (opanowanie) czegoś dzięki czemu przeniesie się w czasie do momentu w którym zabija tego kogoś i okazuje się że zabija właśnie siebie... takie coś można wymyśleć tylko na treepie :p

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Swamp
Admin



Dołączył: 23 Sty 2006
Posty: 435
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Śro 17:44, 15 Lut 2006    Temat postu:

Trzeba będzie spytać autora w jakich okolicznościach to wydumał Razz

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cezar
G.O.D.



Dołączył: 04 Lut 2006
Posty: 529
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Czw 23:21, 16 Lut 2006    Temat postu:

no ba Twisted Evil

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
jakob
Pain Hunter



Dołączył: 27 Sty 2006
Posty: 243
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 5/5

PostWysłany: Pią 14:49, 17 Lut 2006    Temat postu:

moze jest szatanem:D

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cezar
G.O.D.



Dołączył: 04 Lut 2006
Posty: 529
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Pią 16:20, 17 Lut 2006    Temat postu:

nie... szatanowi nie chciałoby się tego posać jak może to wprowadzić w życie... to zapewne jakiś podrzędny demon Cool

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Swamp
Admin



Dołączył: 23 Sty 2006
Posty: 435
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Pon 21:26, 20 Lut 2006    Temat postu:

Co wy tak z tym szatanem?? Nie widzicie, że ten tekst to idealna metafora: Życie jest największą wartością?
God, bless my sisters and brothers!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cezar
G.O.D.



Dołączył: 04 Lut 2006
Posty: 529
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Wto 21:24, 21 Lut 2006    Temat postu:

ARGH!!!! nie wypowiadaj tych słów przy nas!!!! Życie jest tylko nedzną parodią tego co czeka nas potem... a w zasadzie życie to tylko to co czeka nas i teraz i potem!!!! Czeka nas marność marność i tylko marność... a jeśli chodzi o jakieś znaczenie to ja tutaj widzę doskonały przykład zjawizka przeznaczenia od którego nie można uciec a także motywu "memento mori" połączonego z doskonale wkomponowaną w treść ironią losu.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Swamp
Admin



Dołączył: 23 Sty 2006
Posty: 435
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Wto 15:28, 06 Cze 2006    Temat postu:

Ale... czy to oznacza, że jako hipis zmarnowałem sobie życie będąc miłym dla wszystkich itd?

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
jakob
Pain Hunter



Dołączył: 27 Sty 2006
Posty: 243
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 5/5

PostWysłany: Pią 12:43, 09 Cze 2006    Temat postu:

tak:P

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Swamp
Admin



Dołączył: 23 Sty 2006
Posty: 435
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Pią 12:58, 09 Cze 2006    Temat postu:

Sad

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
jakob
Pain Hunter



Dołączył: 27 Sty 2006
Posty: 243
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 5/5

PostWysłany: Czw 11:27, 15 Cze 2006    Temat postu:

oj jas nie martw sie...mozesz sie jeszcze odhippisowac.. tylko przestan palic trawke:P

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Gildia Pain Hunters, Radosne Dzieci Ciemności, Ochrona Środowiska, Eksterminacja Kanadyjczyków Strona Główna -> Twórczości Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
gBlue v1.3 // Theme created by Sopel & Programosy
Regulamin